Tolkien zaszlachtowany

Tekst ten powstał tuż po obejrzeniu drugiej części ekranizacji Hobbita.

Ma być szybko, hałaśliwie, trochę straszno (ale zabawnie jednocześnie!) i dużo, dużo, dużo, wszystkiego dużo. Dużo orków, dużo wątków, dużo przygód, dużo bijatyki i gonitw. I trzeba przyznać że jest. Na ekranie ciągle coś się dzieje.

Książkowy Hobbit to bajka dla dzieci. Chwilami przerażająca, ale jednak bajka. Wersja kinowa jest poważniejsza, czy też może “bardziej obrzydliwa”. Co innego wyobrażać sobie Bilba, który niewidoczny drażni pająki złośliwą piosenką (“Wstrętny Gniocie, podła Klucho, Coś z tą waszą siecią krucho!”), a co zostać zaskoczony nagłym wyskoczeniem na ekran (lub raczej “na widza” bo tak to przecież w kinie 3D wygląda) odrażającej mordy olbrzymiego pajęczaka. W wersji książkowej dowiemy się, że oto rozgorzała bitwa między krasnoludami a pająkami, a w kinie zobaczymy wypruwane flaki, ucinane kończyny i pajęczą posokę. Czy potrzebny ten fotorealizm? Chyba nie. Moim zdaniem reżyser filmu zapomniał, że najciekawsze jest to co niedopowiedziane, zarysowane jedynie. Zaś to co przedstawione z fotorealistyczną dokładnością, może i poraża dbałością wykonania (brawa dla grafików i animatorów!), ale jednocześnie nie budzi zaciekawienia, jest zbyt dosłowne, nie pozostawia przestrzeni do namysłu ani wyobraźni.
Wszystko podane jest na tacy. Niedźwiedź-Beor, który w książce spowity jest mgłą tajemnicy, tutaj wyskakuje na ekran i ryczy, i goni, i grozi, i paszczęką kłapie. I po co to? Książkowy niedopowiedziany Beor jest bardziej intrygujący.

Chciałbym zostać dobrze zrozumiany. Nie mam nic przeciwko pieknym animacjom i kunsztownej robocie grafików. Wprost przeciwnie! Mógłbym godzinami podziwiać pałace elfów i smoczy ogień trawiący miasto. Domagam się czego innego. By efekty specjalne budowały nastrój, podsycały grozę, wzmagały ciekawość. W innym przypadku są tylko niepotrzebną błyskotką. Nudzą się szybko pozostawiając mnie z poczuciem niedosytu.

Żal mi widzów, dla których sala kinowa będzie pierwszym (lub, co gorsze, jedynym) spotkaniem z Tolkienem.

P.S. O uszy obiła mi się informacja że i Silmarillion ma doczekać się ekranizacji. Trudno mi przypuszczać że będzie bliższa duchowi oryginału, ale pomarzyć nie zaszkodzi. 🙂

Kiedyś Unia, dziś gender

Znajomi podesłali mi jakiś czas temu maile nawołujące do czynnego przeciwstawienia się złowrogiemu genderowi. Dobrzy ludzie ci moi znajomi – troskliwi rodzice, z niepokojem myślący o przyszłości ich dzieci.Z maili jakie otrzymałem wynika, że naszemu potomstwu zagraża seks-deprawacja, a edukacja ma zostać tak zmieniona, by uczynić z najmłodszych uległe ofiary pedofilów. Słowem zgroza.

Czytając te maile – pełne emocji i krzyku, ale z niewielką ilością faktów i danych – przypomniałem sobie podobny spam jaki naście lat temu otrzymywałem od przeciwników wejścia Polski do UE. Przypomniały mi się krzykliwe slogany o cukrze za 6 złotych i o wykupywaniu polskiej ziemi. Nie przestraszyłem się wtedy, nie boję się i dziś. Emocjonalne krzyki i spiskowe teorie budzą we mnie racjonalistę, który mówi “sprawdzam!” (i faktycznie sprawdza – np. na stronach Ministerstwa Edukacji Narodowej).

Rozumiem troskę rodziców o przyszłość ich dzieci i obywateli o los ojczyzny. Ale ich niepokój nie przyznaje im prawa do straszenie innych złożwróbnymi, a zarazem z palca wyssanymi, wizjami przyszłości.

jeden za wszystkich, wszyscy za jednego

Dawno temu przeczytałem gdzieś (gdzie?) myśl kogoś (kogo?) na temat relacji człowiek-wspólnota. Autor rozważał zagadnienie poświęcania się jednostki dla społeczeństwa, i społeczeństwa dla jednoski. Myśla ta sformułowana była w formie pytania, mniej więcej w taki sposób

Czym niby różnimy się od mrówek? One też wiedzą, że jednostka powinna poświęcać się do wspólnoty.

Faktycznie, łatwo nam uznać, że ktoś tam powinien zgodzić się sprzedać dom, by możliwe było zbudowanie wygodnej dla wielu z nas drogi. W drugą stronę idzie nam trudniej – dlaczego niby 1000 osób ma się poświęcać dla interesów jednostki?

Ta dawno zapomniana dyskusja nagle pojawiła się w mojej głowie gdy natrafiłem w sieci na tę oto reklamę:

Oby nie zabrakło nam sił i rozumu byśmy w tak piękny sposób potrafili “poświęcać” się dla innych!

rozmowy kontrolowane

Od czasu gdy Snowden ogłosił swoje rewelacje, trudno nie zastanawiać się nad tym na ile nasz prywatność jest chroniona w sieci. Sporo już na ten temat napisano, ja chciałbym podzielić się w tym poście trzema ilustracjami, które stanowią dobry komentarz do całości zagadnienia.

Pierwszy, dla miłośników The Police. 😉

I'll be watching you

Drugi, przypisywany Banksy’emu.

Banksy NSA

I w końcu trzeci, w formie odsyłacza do http://www.vontrompka.com/blog/2014/04/chlopcy-z-placu-drony/

Piękne to wszystko, nieprawdaż? 🙂

Getting Things Done vs. Sztuka leniuchowania

W poniższym tekście zawarłem kilka uwaga sprowokowanych lekturą dwóch, bardzo różniących się od siebie, książek. Pierwsza z nich to popularne “Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności” (Helion, 2009) autorstwa Davida Allena (będę ją określał skrótem GTD). Druga to “Sztuka leniuchowania” (Muza, 2014) Schnabel Urlich (SL).

Czytając “Getting Things Done” można odnieść wrażenie, że życie składa się z rzeczy do zrobienia. Kupno nowego auta. Zdanie egzaminu FCE. Obiad z rodzicami. Wyjazd na wakacje. Telefon to kumpla. Wszystko to według GTD zadania/taski/ToDosy (czy jak tam sobie drogi czytelniku lubisz określać). Techniki opisane w GTD mają na celu zmaksymalizowanie sprawności z jaką radzimy sobie z naszą listą zadań. Są niewątpliwie racjonalne i przydatne, ale mają jedną zasadniczą wadę. Utwierdzają nas w przekonaniu, że życie polega właśnie na tym: na odfajkowywaniu zadań.

Zupełnie inną perspektywę przekazuje “Sztuka leniuchowania”. Podczas gdy GTD nauczy nas jak sprawnie poradzić sobie z setką maili dziennie, SL powie coś zupełnie innego. Ostrzeże nas: “Jeżeli będziesz działał długo na takich obrotach, to się wypalisz. Twoja kreatywność sięgnie dna, spotykając się tam z twoim zadowoleniem z życia, które również osiągnie żałośnie niski poziom. Powinieneś wyluzować, powinieneś zwolnić. Inaczej obudzisz się kiedyś z poczuciem zmarnowanego życia – nawet jeżeli w jego trakcie udało Ci się sprawnie odfajkować tysiące zadań.”

GTD traktuje o sprawności, która pozwala zrobić szybciej, lepiej i więcej. SL o filozofii życia, o czerpaniu szczęścia z chwil, o przeciwstawieniu się trendowi ciągłej aktywności.

I kogo słuchać? Ano zdaje się, że wiedza wyniesiona z obu książek może być nam bardzo przydatna. Długoterminowo z pewnością lepiej nam będzie iść w kierunku wyznaczonym przez SL. Nie mam jednak złudzeń co do tego, że w życiu każdego z nas będą i takie okresy, w których wiedza wyniesiona z lektury GTD okaże się bezcenna. Sęk w tym, aby GTD nigdy nie stał się podręcznikiem życia, a co najwyżej zestawem technik pomocnych w pewnych jego obszarach.

I tak oto udało nam się jednocześnie zjeść ciastko i mieć ciastko. Czego nam wszystkim serdecznie życzę. 😉

P.S. Ten tekst dedykuję wszystkim, którzy zachłysnęli się GTD, life-hackami i podobną tematyką związaną ze sprawnością wykonywania zadań.